tzorpo(1), E- book, HISTORYCZNA, 1-Żółty Tygrys

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Zbigniew Damski
TAK ZGINĄŁ ORP „ORKAN”
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1983
Okładkę projektował: Sławomir Gałązka
Redaktor: Wiesława Zaniewska-Orchowska
Redaktor techniczny: Grażyna Woźniak
Rozdział I
— Melduję, panie komandorze, że nie mam jakoś szczęścia do nowych okrętów...
Komandor porucznik Stanisław Hryniewiecki podniósł głowę znad papierów i przyjrzał się uważniej
stojącemu przed nim podoficerowi. Z masywnej postaci, opiętej w nienagannie skrojony mundur, biła owa
spokojna pewność siebie człowieka, który niejedno już przeżył. Potwierdzała to zresztą baretka Krzyża
Walecznych.
— A czemuż to, jeśli wolno wiedzieć?
Starszy bosman Roman Jakubowski uśmiechnął się lekko:
— Bo nie dalej jak półtora roku temu, w maju tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku, też
byłem w podobnej sytuacji jak dziś. Wtedy również skierowano mnie na nowiutki okręt, jeszcze do stoczni.
To był „Kujawiak”. A co się z nim stało w tym roku w czerwcu koło Malty, to pan komandor wie...
Dowódca zgarnął do koperty rozłożone na stole dokumenty nowo przybyłego.
— Nie kraczcie, skipper * — powiedział, podkreślając tą angielską nazwą rolę i znaczenie
Jakubowskiego na okręcie. — Ja też już byłem w wodzie, a żyję...
— Wiem — wtrącił Jakubowski i rysy jego stwardniały w zaciętym wyrazie. — Melduję, że w maju
czterdziestego roku byłem na „Burzy” i właśnie my zabieraliśmy z pokładu pancernika „Resolution” pana
komandora i tych, co ocaleli z „Groma” pod Narwikiem. Anglicy grali wtedy nawet dla was nasz hymn,
choć bomby sypały się gęsto.
Szczupła, ascetyczna twarz komandora Hryniewieckiego rozjaśniła się na moment jakby odbiciem
tamtych wspomnień.
— Był pan tam? Ano, bywało... Tutaj, na „Orkanie”, spotka pan niejednego ze starej załogi „Groma”,
bo staram się ściągnąć tu najlepszych. To będzie dobry okręt. To ma być zesztą najlepszy okręt w naszej
Flocie i mam nadzieję, że i pan zabierze się ostro do roboty.
— Tak jest, panie komandorze...
Przerwało mu gromkie pukanie do drzwi i zaraz stanął w nich człowiek w usmarowanym kombinezonie
i oficerskiej czapce. Z impetem zaczął od progu:
— Cholery nie ma na tych majstrów z shipyardu **, panie komandorze! Ja mówię, że ma być tak, a oni
pchają mi pod nos jakieś plany i targują się, że inaczej! A kto wreszcie pójdzie na morze na tym okręcie?!
Jakubowski poznał go od razu: Michał Różański! Tamten także.
— Rooman?! Ty tutaj? Kopę lat... — A przypominając sobie o obecności dowódcy wyprężył się
służbiście i dorzucił: — Bo my, panie komandorze, doskonale się mamy. Razem zaczynaliśmy tę wojnę.
W chwilę później — zastępca dowódcy okrętu, kapitan Różański, i starszy bosman Jakubowski —
wyszli i komandor Hryniewiecki zastał sam. Zsunął na jeden stos instrukcje i plany, zaściełające stół, i
zagłębił się w fotelu. Nie, niepotrzebnie ten bosman wspomniał „Groma” i tamten dzień w Herjangsfjordzie,
kiedy to on, rozbitek z zatopionego okrętu, i jego ludzie schodzili z pancernika „Resolution” na pokład
„Burzy”. Zresztą spotkanie tych dwóch nasunęło mu i inne, niewesołe refleksje: czyż oni wszyscy nie są dziś
takimi właśnie rozbitkami, rzucanymi we wszystkie strony świata przez szalejące fale wojny? No bo ile to
już wreszcie lat...
Za iluminatorem wisiało szare, jesienne niebo Szkocji, a był to już rok 1942, i huczały rytmem
wytężonej pracy stoczniowe nabrzeża w Glasgow. Dzwonki dźwigów, zgrzyt ciętych blach, rytmiczne,
nieustające serie młotów pneumatycznych i setki innych odgłosów splatały się w kakofonię dźwięków,
których nie przerywała nawet noc. Wśród tego jazgotu, u nabrzeża wyposażeniowego firmy Fairfield
Shipbuilding Engineering Company Limited, tkwił właśnie kadłub jego nowego okrętu. Zwodowano go w
marcu i miał nosić nazwę HMS „Myrmidon”, póki Admiralicja nie postanowiła przekazać go Polakom, a
Kierownictwo Marynarki Wojennej powierzyć dowództwo właśnie jemu.
Który to już okręt w jego życiu?
Kiedyś, bardzo dawno, po powrocie z Rosji do Niepodległej, był pokład kanonierki „Generał Haller”.
Polska zachłystywała się wtedy świeżo zdobytym dostępem do morza i tworzyła niemal z niczego zręby
Floty. Potem był ORP „Wicher”, ale pierwszy „własny” okręt to „Grom”. Już w 1937 roku tkwił na jego
pokładzie, także w Anglii i w stoczni, tyle że w Cowes na wyspie Wight, i tak jak dziś nadzorował budowę i
wyposażanie. Po dwóch latach musiał jednak zdać dowództwo młodszemu i chyba szczęśliwszemu, bo sam
liczył sobie wtedy dopiero 43 lata: najlepszy wiek! Rozkazem dowództwa objął komendę nad Warsztatami
* Dosłownie: szyper, Jakubowski był drugim nawigatorem.
** Stocznia (ang.).
Portowymi Marynarki Wojennej w Gdyni, na Oksywiu, na trzy zaledwie miesiące przed wybuchem wojny.
Na ORP „Gryf” dowodził półtorej doby. Dokładnie. Rozkazano mu objąć dowództwo po poległym
kapitanie Kwiatkowskim 2 września 1939 roku, wtedy, kiedy pod bombami hitlerowskiej Luftwaffe
rozleciały się niemal doszczętnie wszystkie ich wyobrażenia o wojnie na morzu, do jakiej przygotowywali
się przez tyle lat. „Gryf” tkwił już zresztą wtedy w porcie na Helu, z uszkodzonym sterem i pozbawiony
swojej najgroźniejszej broni — min morskich. Mimo to udało się jeszcze stoczyć zwycięski pojedynek
artyleryjski z niemieckimi wielkimi niszczycielami w zatoce, póki 3 września wieczorem hitlerowskie
bomby lotnicze nie zamieniły „Gryfa” w płonący, osadzony na dnie portowego basenu wrak. I wtedy jeszcze
potrafili zdjąć z jego pokładu dwie wieże 120-milimetrowej artylerii głównej, aby walczyć dalej...
Walczył na lądzie, wśród helskich sosenek i piachu — do 2 października 1939 roku. Kiedy zapadła
decyzja o kapitulacji, poprosił o zezwolenie na próbę ucieczki z otoczonego ze wszystkich stron pótwyspu.
Otrzymał je i szaleńcza eskapada powiodła się, bo uciekali chytrze w stronę samej „paszczy wroga”, pod
Piławę, wielką bazę hitlerowskiej Kriegsmarine. Tam nikt ich się nie spodziewał i szczęśliwie dotarli do
łotewskich wybrzeży...
Perypetie przedzierania się z Łotwy poprzez Skandynawię do Anglii? Zdążył, co najważniejsze, w samą
porę, przed wyruszeniem trójki polskich kontrtorpedowców — „Burzy”, „Błyskawicy” i „Groma” — z bazy
w Scapa Flow do kampanii norweskiej, na fiordy. Swój proporczyk dowódcy dywizjonu podniósł,
oczywiście, na „Gromie”. Świtem, 4 maja 1940 roku, „Grom” poszedł na dno pod Narwikiem, zatopiony
hitlerowskimi bombami, a z nim razem 59 ludzi, wspaniałych marynarzy. Jego, wraz ze 130 innymi,
podniosły z lodowatej wody Rombakkenfjordu lodzie z angielskich niszczycieli dopiero po czterdziestu
minutach...
Potem, w drugiej połowie roku 1940, była „Błyskawica”. Uganiał się na tym okręcie w patrolach po
kanale, strzegąc wyspy przed spodziewaną lada dzień niemiecką inwazją z kontynentu. Tropili miny i obce
okręty, strzelali do samolotów. Później były atlantyckie konwoje. Uczył się wtedy prawie od nowa tego, co
Anglicy nazywali „fleet work” * — zupełnie nowych zasad działania okrętów i ich załóg w tej wojnie,
narzuconych przez sposób wojowania wroga. Nie było w tym nic z romantyzmu dawnej walki na morzu,
pojedynków artyleryjskich na granicy widoczności, strzelania torped: nie! Rzecz polegała na skupionej, aż
do bólu, czujności i uwadze wszystkich bez wyjątku na pokładzie, na pilnym obserwowaniu morza i
powietrza, na sztuce idealnego utrzymywania się w szyku i utrzymywania w takimże szyku statków
konwoju, na umiejętności posługiwania się coraz to nowszą i bardziej wymyślną aparaturą, na
podejmowaniu błyskawicznych decyzji, jeśli się chciało pozostać przy życiu. Nabrała nagle decydującego
znaczenia zupełna cisza na pomoście bojowym, a także nieskończona cierpliwość i wytrwałość potrzebna tak
do wykonywania monotonnych obowiązków, jak i do przetrwania w niezwykle trudnych, okrętowych
warunkach — w zimnie i na sztormowej fali.
W styczniu 1942 roku komandor Hryniewiecki przejął dowództwo ORP „Piorun”. Dostał okręt,
wsławiony w świecie pojedynkiem z „Bismarckiem”. Mógł co dzień oglądać na grodzi oficerskiej mesy
odręczny adres dziękczynny, zadedykowany okrętowi i załodze przez sędziwego już Ignacego
Paderewskiego, ale to, co „Piorun” musiał wykonywać pod jego dowództwem, nie było wcale łatwejsze niż
godzinny pojedynek z pirackim superpancernikiem. ORP „Piorun” chodził mianowicie wtedy w eskorcie
atlantyckich konwojów, z tym że przeprowadzał je od wybrzeży Anglii, od ujścia rzeki Clyde, aż na drugą
stronę oceanu! Taka była wówczas pilna, gardłowa potrzeba — tak dramatyczna, że Admiralicja nie wahała
się wysyłać w tę drogę zupełnie nie przystosowany do takich podróży okręt. I jeśli udawało się tego
dokonać, że przechodził cało, to tylko dzięki nadludzkim wysiłkom załogi...
Pięć razy przemierzył Hryniewiecki ów wielki szlak w tamtą i z powrotem. Szarpał się „Piorun” z
potężnymi, północnoatlantyckimi sztormami, rzucał bomby głębinowe na wykrywane echa U-bootów,
eskortował powolnych „handlarzy”, a raz nawet wielki ładunek złota. Wchodził „po tamtej stronie” do portu
Halifax, St. Johns i bazy amerykańskiej w Argentii, a była to rzeczywiście inna strona świata, pełna
wszelkich dostatków, jarząca się światłami neonów i tętniąca zwyczajnym życiem. A jednak przecież
wracali, i to wszyscy, bez wyjątku, do angielskich, zaciemnionych przed nalotami miast, pod bomby i
śmierć, do wydzielanego skąpo, na kartki, wyżywienia. Do wojny. I za każdym razem, kiedy wychodzili w
morze z tamtego cudownego świata, a Hryniewiecki stwierdzał, że ma na pokładzie pełną załogę, podziwiał
w głębi duszy hart, upór i zaciekłość tych prostych przecież i tak już ciężko doświadczonych ludzi...
Żegnał się z „Piorunem” nie bez żalu, ale już wiedział, że będzie ORP „Orkan”. Kiedy jechał tu, do
Glasgow, aby objąć ten okręt, przypomniał sobie, że w czasach, kiedy dowodził warsztatami portowymi na
* Dosłownie: „praca floty” (ang.).
Oksywiu, leżały już tam blachy stalowe, przygotowane do budowy pierwszego, całkowicie polskiego
kontrtorpedowca. Miał się właśnie nazywać „Orkan”.
Zaraz, jak to powiedział ten bosman? „Nie mam jakoś szczęścia do nowych okrętów”. Bzdura. To
prawda, że poszedł pod nim na dno „Kujawiak”, ale on, Hryniewiecki, dowodził podczas tej wojny już
czterema okrętami i jeśli nie liczyć „Gryfa”, tonął tylko na „Gromie”. Inna sprawa, że „Grom” był nowy,
kiedy on właśnie przejmował go ze stoczni...
— Tfu, psiakrew! — mruknął, odganiając niedorzeczną myśl. — Rozklejam się czy co? Niedługo, w
listopadzie, stuknie czterdzieści sześć latek, ale to chyba jeszcze za wcześnie...
Przypomniał sobie nagle jeszcze jedną, niezbyt odległą, historię: prawda, tonął jeszcze raz! Było to
wtedy, kiedy poszedł na „Piorunie” do Halifaxu z ładunkiem złota. Postawili ich okręt Kanadyjczycy w
jakimś najbardziej zakazanym zakątku portu, żeby, cichcem i bez przeszkód, wyładować skarb. Była potem
jakaś ogromna bójka między marynarzami z „Pioruna” a kanadyjskimi policjantami: poszło o to, że nasi
wracali z miasta ze skrzynkami pomarańcz, a tamci myśleli, że wynoszą skrzynki ze złotem... A potem
poszedł Hryniewiecki do miasta. W tę orgię neonów i luksusu. Wracał nocą. Potknął się w egipskich
ciemnościach na jakichś wertepach i wpadł do basenu, w gruby kożuch portowego śmiecia i smarów. I
byłoby bardzo źle, gdyby nie czujność wachtowego z „Pioruna”...
Uśmiechnął się do tamtych wspomnień, zapalił lampę i sięgnął po papiery. Za iluminatorem był już
gęsty mrok. Stocznia huczała nadal i trzeba było zabrać się do pracy, bo podniesienie bandery już niedługo, a
ORP „Orkan” był istotnie nowoczesnym niszczycielem, pełnym nowych rozwiązań konstrukcyjnych, które
dowódca okrętu musi przecież znać na pamięć, jeśli za ich pomocą ma walczyć, i to skutecznie...
*
— ...i popatrz, Roman: Kiedy 6 lipca 1939 roku wychodziliśmy z Gdyni na „Wilii”, miało to być tego
tylko trzy miesiące...
Jakubowski w milczeniu pokiwał głową: ano, miało. A czy to ich wina, że wyszło aż tak?
W ciasnej kabinie zastępcy dowódcy okrętu przegadali już sporą część nocy. Mieli za sobą
wspomnienia tamtego słonecznego dnia, kiedy to „Wilia” z podchorążymi najstarszego rocznika wydziału
mechanicznego i administracyjnego Szkoły Podchorążych Marynarki Wojennej na pokładzie szła w
szkoleniowy rejs właśnie na te trzy miesiące. Wychodziła też wtedy i „Iskra” z podchorążymi wydziału
pokładowego: oba okręty miały spotkać się gdzieś na morzach i wymienić kursantów. „Wilią”, starym,
wysłużonym transportowcem, dowodził kapitan Wojciech Francki, Michał Różański był porucznikiem i jego
zastępcą, a bosmanmat Roman Jakubowski podoficerem nawigacyjnym. Przypomnieli sobie też, jak to na
Atlantyku kocioł „Wilii” zaczął nagle „łzawić” przez jakieś pęknięcia i zamiast do Lizbony musieli wejść do
Casablanki. I wszystko, co było potem: wejście do Casablanki „Iskry”, która zacumowała przy nabrzeżu tuż
obok nich, dzień, w którym dowiedzieli się, że w Polsce wojna i ten gorączkowy czas po nim, kiedy
wyrywali się do kraju, na front, a nie było rozkazów... I wreszcie 13 września, upamiętniony ogromną
eksplozją francuskiego krążownika „Pluton”, co wyleciał w powietrze w porcie, nie opodal ich okrętów,
straszliwe jatki wokół i ogromną robotę przy ratowaniu rannych, a potem dramatyczną ucieczkę z płonącego,
zagrożonego portu, bo tuż obok „Wilii” cumował wypełniony amunicją statek „Golo”. „Iskra” wyszła
pierwsza o własnych siłach, na silniku; „Wilię” z uszkodzonym kotłem wyprowadził w porę holownik. Za
falochronami wydobyli z ładowni i zamontowali na swoje miejsca cztery 75-milimetrowe działa: była wojna
i ktoś musiał bronić bezbronnej „Iskry”.
Francuzi przeprowadzili obydwa okręty do Port Lyautey. Tam przyszedł wreszcie rozkaz, aby na
okrętach pozostawić po kilku ludzi, a reszta do Francji. Popłynęli pasażerskim statkiem „Marakesz”. We
francuskim obozie nikt jakoś nie myślał o wysyłaniu ich na front, więc podchorążacy wszczęli formalny
bunt. Kilku z nich wyprowadzono gdzieś w kajdankach (przyszły potem wieści, że walczyli na frontach
francuskich przeciw Niemcom jako dowódcy plutonów), a reszta czekała: podchorążowie i załogi. Dopiero
23 listopada 1939 roku trafili przez Cherbourg do Plymouth, a tam na statek-bazę „Gdynia”.
Wtedy rozeszły się drogi Różańskiego i Jakubowskiego. Przeżyli jednak razem dość, aby zaprzyjaźnić
się serdecznie. Dzieliła ich, co prawda, różnica stopni, ale łączyła pewna wspólna tajemnica, której oprócz
dowódcy nie znał na „Wilii” nikt.
Był nią fakt, że Jakubowski w 1939 roku przesiedział trzy miesiące w toruńskiej twierdzy, skazany
prawomocnym wyrokiem sądu wojskowego. Po wyjściu groziło mu bezapelacyjne zwolnienie do cywila.
Jakich argumentów użyli kapitan Francki i porucznik Różański, że nieubłagany komandor Józef Unrug
zgodził się, w drodze absolutnego wyjątku, zaokrętować Romana Jakubowskiego na „Wilię”, nie wiedział
nikt. Musieli zapewne poręczyć za niego, ryzykując wiele wobec oschłego i nieprzystępnego dowódcy
Floty...
I pośród „nocnej rodaków rozmowy” musiało paść wreszcie i to pytanie:
— Roman, a miałeś ty przez te wszystkie lata jakieś wiadomości od żony i córki?
Jakubowski rozłożył ręce: nic od tamtego dnia, kiedy to pani Felicja z dwuletnią Romaną żegnały
„Wilię” u portowych „główek” w Gdyni, naprzeciwko hulku „Bałtyk”. Małej wtedy ogromnie podobały się
żywe cielęta i świnki, które mieli jako „prowiant” na pokładzie...
A właśnie żona — a właściwie ślub, wzięty bez zezwolenia, były przyczyną kary i „odsiadki” w
twierdzy. Nie wchodziły w grę żadne okoliczności łagodzące — ani to, że jako osiemnastolatek przyszedł na
ochotnika do Marynarki w roku 1928 (rzucił wtedy zawodówkę handlową w rodzinnym Krakowie, przy
Loretańskiej, i praktykę u starozakonnego kupca krakowskiego), ani fakt, że zaczynając w Kadrze Marynarki
w Świeciu dosłużył się w ciągu następnych dziesięciu niemal lat stopnia mata zawodowego i zdobył na
kursach oraz na pokładach „Generała Hallera”, „Czajki” i innych okrętów cenioną specjalność podoficera
nawigacyjnego. Do ożenku — w myśl przepisów — potrzebny był jednak co najmniej stopień bosmanmata,
a żona musiała mieć odpowiedni majątek i wykształcenie. Dopiero wtedy można było uzyskać zezwolenie...
Biegał Roman Jakubowski po dyspensę do oksywskiego kapelana, księdza Miegonia. Tamten rozkładał
tylko ręce, a Jakubowski miał już 27 lat. Postanowił więc wziąć ślub „po cichu” i pojechał do Krakowa.
Rzecz udało się ukryć przez dwa lata, ale potem bomba wybuchła. Mieli już wtedy maleńki domek w
Gdyni przy ulicy Matejki i córeczkę. I nie szło już o tę karę w twierdzy, ale o usunięcie z Marynarki: o
jakąkolwiek pracę w Gdyni było wówczas bardzo trudno.
— A próbowałeś dowiedzieć się czegoś przez Czerwony Krzyż?
Ba: próbował, ale bez skutku. Jak zresztą można dopilnować takich spraw, kiedy człowiek ciągle na
morzu i coraz to na innym okręcie...
Z bazy „Gdynia”, gdzie pożegnał się z Różańskim, skierowano go do Scapa Flow, na „Burzę”.
Przeszedł z nią całą kampanię w norweskich fiordach, pod Narwikiem i w Harstad. Potem, ledwo zdążyli
wrócić do Anglii, już wyprawa pod francuskie brzegi, w rejon Pas-de-Calais, gdzie strzelali do niemieckich
czołgów i opędzali się przed chmarami samolotów Luftwaffe. Dowodził wtedy Francki, już komandor
podporucznik, a dowodził wspaniale: kiedy bomba urwała „Burzy” dziób, potrafili doprowadzić okręt do
Dovru, cały czas na wstecznym biegu...
„Burza” poszła na dok, a on do Portsmouth, na pokład ORP „Ouragan”, który polska Marynarka
Wojenna odziedziczyła po Francuzach: widział, jak Anglicy prowadzili ich — aresztowanych — przez
portowe nabrzeża. Przez całe osiem miesięcy patrolowali kanał, czasem aż pod Dunkierkę, tropiąc
kontrabandę i rozstrzeliwując miny — on najczęściej „na sterze”, pod wodzą swego dawnego wykładowcy z
kursów nawigacji, kapitana Tadeusza Gorazdowskiego. W końcu jednak Anglicy dogadali się z Francuzami i
okręt musieli zwrócić. Mała szkoda, bo był to stareńki grat.
W parę dni później, bo na początku maja 1941 roku, Roman Jakubowski był już w stoczni w New
Castle nad rzeką Tyne, gdzie wykańczano właśnie „Kujawiaka”. Poszedł z nim pod dowództwem komandora
podporucznika Ludwika Lichodziejewskiego, dobrego znajomego z „Burzy”, na głośny, wigilijny wypad na
Lofoty, topił pod wybrzeżami Francji transportowce i okręty eskortowe wroga, brał udział w ochronie
konwojów na trasie północnej do Murmańska i zestrzeliwał samoloty, aż wreszcie przyszedł ten wielki a
feralny konwój na Maltę w czerwcu 1942 roku. Kiedy już przeżyli po drodze straszliwą, kilkudniową
harataninę z samolotami i zamierzali odetchnąć na redzie La Valetty — okręt wszedł na minę. Poszło z nim
razem na dno 13 ludzi. On sam z Heniem Moszczyńskim ledwie wyrwali dowódcę śmierci, wywalając
zatrzaśnięte drzwi jego kabiny, a uratowali się potem prawie cudem...
Różański rzadko przerywał tę beznamiętną relację, ale ożywił się na wspomnienie „Kujawiaka”.
— Toż my tutaj, na „Orkanie”, mamy już paru twoich kolegów! Jest właśnie starszy bosman Henryk
Moszczyński, jest komisarz *, podporucznik Józef Fajkowski, nasz były podchorąży z „Wilii”... Rozejrzysz
się zresztą od jutra: może jest jeszcze ktoś?
O swoich wojennych dziejach kapitan Różański mówił mało i raczej niechętnie. Z Plymouth, z bazy
„Gdynia”, skierowano go, po dłuższym oczekiwaniu, na Maltę. Tam, 3 maja 1940 roku, podniesiono polską
banderę na przekazanym Polsce przez Admiralicję Brytyjską okręcie — ORP „Garland”. Różański objął
obowiązki pierwszego oficera artylerii...
— I była paskudna wpadka! — wybuchnął wreszcie. — Po raz pierwszy zobaczyliśmy wtedy
elektryczne urządzenie artyleryjskiego dalocelownika. Chodziliśmy wokół niego jak kot koło spyrki, bo ani
instrukcji, ani nikogo, kto by coś wytłumaczył. Anglicy myśleli po prostu, że znamy ten przyrząd...
* Tak nazywano na okrętach PMW oficera administracyjnego.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cs-sysunia.htw.pl