Tasmania - Proctor Candice, ●Ksiazki, Da Capo

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
CANDICE PROCTOR
Tasamnia
Tasmania,
wrzesień 1840
Jesmonda Corbett zacisnęła dłoń w rękawiczce na skórza­
nym uchwycie. Wykrochmalona spódnica popelinowej sukni
podróżnej zaszeleściła, gdy Jessie pochyliła się naprzód i wbi­
ła wzrok w dobrze znane drzewa gumowe, buki i srebrzyste
akacje australijskie, przesuwające się za otwartym oknem po­
wozu. Już niedługo, pomyślała z radością i jej serce zabiło
żywiej.
Ostry świst bata woźnicy przeszył rześkie wiosenne powietrze,
po czym dołączył do stukotu kopyt końskich na wyboistej drodze
i skrzypienia uprzęży, towarzyszącego galopadzie po pochyłości.
Delikatny powóz, ciągnięty przez parę jabłkowitych koni, pod­
skakiwał i kołysał się na zakręcie, a potem gęsty las bukowy
skończył się, przechodząc w ścianę piaskowca, i Jessie ujrzała
łagodnie pofalowaną dolinę, porośniętą soczyście zielonymi
trawami. Z zachwytu aż wstrzymała oddech.
Dwa lata. Od czasu, gdy opuściła rodzinne strony, minęły dwa
lata. Nigdy przedtem nie ruszała się z domu i nie spodziewała
się, że tak bardzo będzie jej go brakowało. Oczywiście starała
się, by nostalgia nie psuła przyjemności poznawania nowych
miejsc i spotykania nowych ludzi, tęskniła jednak bardzo. Na
widok domu dzieciństwa, z unoszącym się z kominów dymem
i ze złocistą kamienną wieżą, górującą nad pierzastymi koronami
drzew, poczuła wzbierający w sercu natłok emocji i łaskotanie
łez na policzkach.
7
CANDICE
PROCTOR
TASMANIA
- Warrick... - Chwyciła ramię elegancko ubranego młodego
mężczyzny, który rozwalał się niedbale na skórzanym sie­
dzeniu obok niej. - Zatrzymajmy się tutaj. Proszę. Chcę wy­
siąść.
Brat rozejrzał się, a potem popatrzył na nią ze zdziwieniem.
- Wysiąść? Tutaj? W kamieniołomie? - Postukał w dach
powozu, nakazując woźnicy, by się zatrzymał. Popatrzył zna­
cząco na zbocze, wznoszące się ponad drogą, gdzie kilkunastu
posępnych skazańców w łachmanach mozoliło się w kamie­
niołomie należącym do Corbettów, krusząc bloki złocistego
piaskowca za pomocą kilofów, klinów i oburęcznych mło­
tów. - Po co?
- Bo stąd najlepiej widać dom. - Jedną ręką zgarnęła obfite
spódnice, a drugą energicznie otworzyła drzwi powozu.
- Tak bardzo za nim tęskniłaś? - zapytał Warrick i na jego
delikatnie wykrojonych wargach pojawił się dziwny uśmieszek. -
Zdawało mi się, że chciałaś wyjechać.
Nie czekając, by któryś z mężczyzn opuścił dla niej schod­
ki, zeskoczyła na drogę. Buciki z koźlej skórki miękko wylą­
dowały w pyle, popelinowe spódnice zawirowały wokół kos­
tek, gdy dziewczyna obejrzała się na brata, który podnosił się
leniwie.
- To, że pragnęłam studiować w Londynie, nie oznacza, że
chciałam na zawsze opuścić Tasmanię. Czy ty nigdy nie pragnąłeś
dwóch różnych rzeczy jednocześnie?
Warrick zatrzymał się w drzwiach powozu i obrzucił siostrę
smutnym spojrzeniem.
- Nie. Nigdy. Prawdę powiedziawszy, już od wielu lat niczego
nie pragnę.
Owszem, pragniesz, miała ochotę krzyknąć, ale słowa uwięzły
jej w gardle.
Warrick wahał się chwilę, po czym zeskoczył lekko na drogę
obok siostry. Spostrzegła, że jej dwudziestodwuletni brat urósł
i zmężniał, gdy przebywała poza domem, jednak nadal był
szczupły i miał bardzo jasną cerę. Z płowymi lokami i nieomal
zbyt piękną twarzą przypominał jednego z aniołów Botticellego,
tylko że w leniwym uśmiechu, który często wykrzywiał kształtne
i pełne wargi, oraz w groźnym ogniu, który zapalał się w głębi
jego dziwnych, lodowato szarych oczu, nie było nic anielskiego.
Zapanowało milczenie, wypełnione niewypowiedzianymi
myślami i postukiwaniem metalu o skały. Woń pyłu i potu
mieszała się z zapachem eukaliptusów, kołysanych wrześnio­
wym wietrzykiem. Jessie spojrzała na zbocze nad drogą, gdzie
kilofy i zgarbione plecy skazańców unosiły się i opadały
miarowo.
Urodziła się i wychowała tutaj, w koloniach, więc widok
pracujących więźniów nie szokował jej tak, jak osiedleńców
świeżo przybyłych z Anglii. Skazańcy stanowili część krajobrazu
Tasmanii, podobnie jak stada owiec i pola zbóż, które zapewniały
dostatek tutejszym posiadaczom ziemskim. Większość ludzi
nazywała skazańców „zatrudnionymi przez rząd", jakby termin
„skazaniec" był bardziej ubliżający niż łańcuchy, skuwające ich
dłonie i stopy, oraz baty, którymi ich chłostano. Bez względu
na to, jak ich nazywano, nic nie mogło zmienić warunków,
w jakich żyli zatrudnieni w kamieniołomie mężczyźni.
Nagle jeden z robotników pracujących blisko grani wypros­
tował się. Był to wysoki, mocno umięśniony mężczyzna. Jego
nagi spocony tors był szczupły, lecz zgrabny, regularne rysy
twarzy zastygły w twardym, gniewnym wyrazie. Sądząc po
budowie ciała i czarnych włosach, pewnie Irlandczyk, pomyślała
Jessie. I młody, prawdopodobnie niewiele starszy od Warricka.
Na krótką zaskakującą chwilę jego zmrużone oczy napotkały
wzrok dziewczyny. Wtedy jeden z mężczyzn pracujących obok
klepnął go w ramię i coś powiedział. Irlandczyk pokręcił głową
i wrócił do swego zajęcia.
Jessie dorastała w otoczeniu zesłanych na Tasmanię skazańców.
Pracowali w domu w charakterze służących, zajmowali się
końmi w stajniach. Nawet jej nauczyciel tańca był skazańcem.
Nigdy się nad tym nie zastanawiała, ale dzisiaj, być może
z powodu długiej nieobecności w rodzinnych stronach, widok
twarzy nieznajomego mężczyzny oraz myśl o jego zrujnowanym
życiu napełniły ją nieoczekiwanym smutkiem.
8
9
CANDICE
PROCTOR
TASMANIA
Odwracając się plecami do robotników, wskazała ruchem
głowy grubo ciosane bloki piaskowca na poboczu drogi.
- Co budujesz?
- Sama zobaczysz. - Warrick westchnął. -Chciałem powięk­
szyć stajnie, ale matka zadecydowała, że stare ogrodzenie wokół
cmentarza należy zastąpić kamiennym murem, więc stajnie
muszą, oczywiście, poczekać.
Jessie roześmiała się.
- Widzę, że nic się nie zmieniła.
- A myślałaś, że się zmieni? - Warrick ze zdziwienia aż
uniósł brwi.
- Sądziłam, że może po śmierci papy...-Z trudem przełknęła
ślinę. Zdanie było tak bolesne, że nie zdołała go skończyć. Gdy
odpływała do Anglii, Anselm Corbett był zdrowym, energicznym
mężczyzną po pięćdziesiątce. Trzy tygodnie po jej odjeździe
zmarł nagle na atak serca, o czym dowiedziała się dopiero po
upływie sześciu miesięcy. Jeszcze teraz nie mogła uwierzyć, że
nie czeka na nią w wielkim kamiennym domu, który zbudował
w dolinie.
- Jest taka sama jak zawsze - powiedział Warrick, spoglądając
beznamiętnie na kamieniołom. - Tyle tylko, że obecnie odgrywa
rolę wdowy i robi to z taką samą brutalną poprawnością, jak
poprzednio odgrywała rolę żony i matki.
- Nie wyrażasz się o niej zbyt pochlebnie, Warricku.
- Nie? - Spojrzał na nią wielkimi, nieco dzikimi oczyma. -
A czy ona kiedykolwiek była dla nas dobra?
- Wiele razy - odparła Jessie, wzruszona ciepłymi wspo­
mnieniami kołysanek oraz przyjęć dla lalek, które matka or­
ganizowała na werandzie. - Dobrze wiesz, że nas kocha.
- Aha. - Warrick uśmiechnął się i wargi mu zbielały. - Ale
jest to rodzaj miłości wymagający i nie znający przebaczenia,
prawda?
- Po prostu chce dla nas jak najlepiej - odparła Jessie cicho. -
Wszystkie matki pragną tego dla swoich dzieci.
Warrick miał zamiar jej odpowiedzieć, ale nim zdążył
się odezwać, jego uwagę zwróciło dobiegające od strony
drogi nerwowe rżenie; wspaniały rumak czystej krwi irlandzkiej
wyraźnie się niecierpliwił. Koń wyginał w łuk piękną szyję
i grzywa mu falowała, gdy tańczył wokół chłopaka, trzy­
mającego postronek. Ogier wabił się Luck Finnegana. Jessie na
prośbę brata kupiła go i przywiozła z Anglii. Podziwiając
lśniącą sierść konia, Warrick wyraźnie się odprężył. W jego
oczach pojawił się błysk podniecenia, zastępując wyraz zaciętej
złości.
- Wyrazy uznania, Jess. Nigdy dotąd nie oglądałem tak
wspaniałego zwierzęcia. - Uśmiechnął się szeroko. - Wiedzia­
łem, że dobrze wybierzesz. Jego źrebięta staną się przedmiotem
zawiści całej wyspy.
Jessie spojrzała na brata i uznała, że lepiej będzie, gdy nic na
to nie odpowie.
- Chcesz używać go do polowania? - spytała, nie mogąc się
powstrzymać.
- Jest mistrzem skoków, prawda? Oczywiście, że będę na
nim polował. Masz coś przeciwko temu?
Jessie rozluźniła wstążki czepka, bo nagle poczuła, że ją duszą.
- Chodzi o to, że ten koń ma jeden zły nawyk...
Warrick przerwał jej ze śmiechem.
- A któż ich nie ma? Jestem pewien, że ze wszystkim sobie
poradzę.
- Muszę ci coś powiedzieć...
- Powiesz mi wieczorem. - Ująwszy siostrę pod łokieć,
poprowadził ją w stronę powozu. - Jest późno. Matka na pewno
zamartwia się, że zatonęłaś.
Jessie wyswobodziła rękę.
- Muszę ci coś powiedzieć o Lucku Finnegana, zanim go
dosiądziesz.
- Co mi zrobi? - zapytał Warrick z uśmiechem. - Zrzuci
mnie z siodła i skręcę sobie swój bezcenny kark? Co wtedy
pocznie biedna mateczka? - dodał złośliwie. - A co ważniejsze,
co poczniesz ty, droga siostro? Cały ciężar utrzymywania honoru
i pozycji rodziny spadnie wtedy na ciebie. A przecież i bez tego
trudno ci zadowolić matkę.
10
11
CANDICE
PROCTOR
TASMANIA
Jessie poczuła dziwny ucisk w piersi, jakby miało z niej ujść
życie. Odpędziła to uczucie i roześmiała się sztucznie.
- Ale przy tobie mogę chyba być sobą, prawda?
Twarz Warricka złagodniała. Uścisnął dłoń siostry.
- Zawsze - odparł żarliwie.
Trzymając się za ręce jak wtedy, gdy byli dziećmi, ruszyli
w stronę powozu. Jessie obróciła się, by spojrzeć na rozpo­
ścierającą się przed nimi dolinę.
- Jak dobrze być w domu - powiedziała cicho, napawając
się widokiem soczyście zielonych pól, przeciętych głęboką
doliną rzeki. Woda wciąż była brązowa od zawiesiny naniesionej
przez wiosenne potoki, spływające z widocznych w oddali
stromych i purpurowych gór porośniętych lasem tropikalnym. -
Tak tu pięknie.
Warrick parsknął gniewnie i pokręcił głową.
- Doprawdy? Zdaje się, że zawsze byłaś do tego miejsca
przywiązana o wiele bardziej niż ja.
- Pięknie tu. - Odetchnęła świeżym, wonnym powietrzem
wyspy. - Uważam, że Tasmania to najpiękniejsze miejsce na
ziemi. Nie mam zamiaru więcej się stąd ruszać.
dowatym deszczu i o głodzie, wlokąc trzydzieści funtów żelaz­
nego łańcucha, skuwającego mu kostki.
Tutaj mógł się nareszcie porządnie wyspać i napełnić żołądek.
Nic dziwnego, że pracował rytmicznie i bez wysiłku, chłodzony
powiewami miłego wiosennego wietrzyku. Jego myśli błądziły
daleko od zapylonego kamieniołomu i od mechanicznie wyko­
nywanego zajęcia.
W porównaniu z więźniami skutymi wspólnym łańcuchem,
skazańcy przydzieleni do prywatnych posiadłości w rodzaju
kamieniołomu Corbetta mieli znacznie lżejsze życie. Lecz
człowiek taki jak Lucas Gallagher źle znosił świadomość, że
jest czyimś poddanym i że nigdy nie wiadomo, czy któregoś
dnia nie poczuje na plecach bata ani czy nie zostanie odesłany
do jakiegoś gorszego miejsca, jak Port Artur lub wyspa
Norfolk, gdzie ludzie woleli popełnić morderstwo tylko dlate­
go, że grożąca za to szybka śmierć przez powieszenie była
stokroć lepsza niż egzystowanie w piekle stworzonym na
ziemi.
Kiedyś Gallagher wierzył, że wytrzyma siedem lat ciężkich
robót, po których otrzymywało się zwolnienie warunkowe i zwią­
zaną z nim względną wolność. Ale potem zorientował się, że
człowiek, który dopuścił się takiego przestępstwa jak on, nigdy
nie dostanie zwolnienia warunkowego. Zdał sobie sprawę z czegoś
jeszcze: że nie da się znosić upodlenia i nie zostać upodlonym
ani nie ulec zezwierzęceniu, jeśli jest się wciąż traktowanym jak
zwierzę. Lucas zauważył, że już zaczyna się zmieniać, i nie
chciał stać się kimś, kim z pewnością będzie choćby po jednym
roku takiego życia. Stanowczo się na to nie godził. Dlatego
jeszcze podczas długich nieznośnych miesięcy pracy w grupie
skazańców skutych wspólnym łańcuchem postanowił, że gdy
tylko przeniosą go do pracy u prywatnego właściciela, spróbuje
zbiec.
Albo zginie podczas próby ucieczki.
- To z całą pewnością najpiękniejszy koń w tej stronie
świata - powiedział Daniel 0'Leary, przystając obok Lucasa
i wskazując głową rumaka, brykającego na drodze w dole
Lucas Gallagher zamachnął się kilofem i poczuł, jak ostry
koniec zagłębia się w skale. Mięśnie naprężały mu się i rozluź­
niały, naprężały i rozluźniały, kiedy bez wysiłku wykonywał
swoją pracę.
Walił kilofem rytmicznie, płynnie zginał i rozprostowywał
plecy. Gdy człowiek przywyknie do tej katorgi, gdy skóra dłoni
zgrubieje, pokryje się odciskami i przestanie krwawić, gdy
odpowiednie mięśnie ramion, nóg i pleców wzmocnią się i prze­
staną rwać z bólu, każde uderzenie staje się łatwe, pozbawione
wysiłku i niewymagające zastanowienia.
Gallagher nawykł do tej harówki dawno temu. Zanim przy­
dzielono go do kamieniołomu w posiadłości Corbetta, spędził
rok, pracując w grupie aresztantów, skutych wspólnym łań­
cuchem. Tam musiał się nauczyć wymachiwania kilofem w lo-
12
13
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cs-sysunia.htw.pl