Tajne Archiwa - Program Hades, KSIĄŻKI, Robert Ludlum

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ROBERT
LUDLUM
PROGRAM HADES
Prolog.
19.14, Piątek, Październik,
Boston, Massachusetts
Mario Dublin przedzierał się przez zatłoczone ulice śródmieścia z jednym dolarem
zaciśniętym w drżącej dłoni. Szedł chwiejnym krokiem, z determinacją człowieka, który
dokładnie wie, dokąd zmierza. Ręką, w której nie trzymał banknotu, uderzał się po głowie.
Zataczając się, wkroczył do taniej drogerii z obu witrynami oblepionymi ogłoszeniami o
przecenach.
Trzęsąc się, podsunął banknot sprzedawcy.
— Advil. Aspiryna rozwala mi żołądek. Poproszę Advil.
Sprzedawca pogardliwie wykrzywił wargi na widok zarośniętego faceta w podartym
wojskowym mundurze. No cóż, klient nasz pan. Sięgnął do półki z lekami przeciwbólowymi i
zdjął najmniejsze opakowanie advilu.
— Do tego dolara musisz dołożyć jeszcze trzy.
Dublin zostawił banknot na ladzie i sięgnął po pudełko. Sprzedawca złapał je.
— Słyszałeś, koleś? Jeszcze trzy dolce. Nie ma forsy, nie ma towaru.
— Nie mam więcej...łeb mi pęka. — Ze zdumiewającą szybkością Dublin przechylił się nad
ladą i chwycił pudełeczko.
Sprzedawca próbował je wyrwać, ale Mario trzymał mocno. Szarpiąc się, przewrócili słoik
cukierków i zrzucili na podłogę gablotę z witaminami.
— Daj spokój, Eddie! — krzyknął z zaplecza aptekarz i sięgnął po telefon. — Niech sobie
weźmie! Aptekarz dzwonił po policję.
Sprzedawca puścił Maria.
Dublin z zapamiętaniem rozerwał tekturowe opakowanie, pospiesznie zdjął zakrętkę i
wysypał tabletki na rękę. Kilka spadło na podłogę. Wpakował je sobie do ust, krztusząc się,
próbował połknąć wszystkie na raz. Nagle powalony bólem osunął się na podłogę. Ściskał
skronie i szlochał.Chwilę później przed sklepem zatrzymał się wóz patrolowy. Aptekarz gestem
ponaglał policjantów, żeby weszli do środka. Pokazywał Dublina skulonego na podłodze w
starym wojskowym mundurze.
— Zabierajcie stąd tego śmierdzącego draba! Zobaczcie, co nawyprawial! Oskarżę go o
napaść i rabunek!
Policjanci wyciągnęli pałki. Zauważyli drobne szkody i rozsypane tabletki, wyczuli też
alkohol.
Młodszy pomógł Dublinowi podnieść się.
— No dobra, Mario, przejedziemy się.
Drugi policjant chwycił go za ramię. Bez trudu wyprowadzili go do wozu patrolowego.
Starszy otworzył drzwi samochodu, jego kolega położył rękę na głowie Dublina, wpychając go
do środka.
Mario krzyknął i wymknął się spod ręki, która uciskała jego pulsującą z bólu głowę.
— Trzymaj go Manny! — zawołał młodszy gliniarz.
Manny chwycił Dublina, ale pijak zdołał się wyrwać. Młodszy policjant przygniótł go do
ziemi, a Manny dołożył mu pałką. Dublin krzyknął. Gwałtowne konwulsje skręciły jego ciało.
Policjanci zbledli i spojrzeli po sobie.
— Nie uderzyłem go aż tak mocno — zaprotestował Manny.
— Jezus Maria. On tu zaraz wykituje! — młodszy usiłował podnieść Dublina.
— Ładuj go do samochodu!
Przerażeni możliwością oskarżenia o nadużycie siły podnieśli charczącego Maria i wepchnęli
na tylne siedzenie wozu. Manny pędził ciemnymi ulicami miasta z włączoną syreną. Z piskiem
opon zatrzymał wóz przed izbą przyjęć. Błyskawicznie wyskoczył zza kierownicy i wpadł do
szpitala, wołając o pomoc.
Drugi policjant okrążył biegiem samochód i otworzył drzwi od strony Dublina.
Kiedy lekarze i sanitariusze pojawili się z łóżkiem na kółkach, młodszy policjant stał bez
ruchu, wpatrzony w tylne siedzenie wozu. Mario Dublin leżał w kałuży krwi, która spływała
ciurkiem na podłogę.
Lekarz wciągnął głęboko powietrze i wsunął się do samochodu. Zbadał puls, przyłożył ucho
do klatki piersiowej i wycofał się, kręcąc głową.
— Nie żyje.
— Niemożliwe! — Głos starszego policjanta załamał się. — Prawie nie tknęliśmy sukinsyna!
Nie damy się w to wrobić.
Ponieważ w sprawę zamieszana była policja, już cztery godziny później szpitalny patolog
przygotowywał się w kostnicy w podziemiach szpitala do sekcji zwłok zmarłego Maria Dublina,
adres zamieszkania nieznany.
Podwójne drzwi prowadzące do sali otworzyły się na oścież.
— Walter! Nie otwieraj go!
Doktor Walter Pecjic podniósł wzrok.
— Coś się stało, Andy?
— Może nic — odparł nerwowo doktor Andrew Wilks — ale ta krew w wozie patrolowym
nie podoba mi się. Zespół ostrych zaburzeń oddechowych nie powinien prowadzić do krwotoku z
ust. Taki krwotok widziałem tylko raz w Afryce, w przypadku gorączki krwotocznej. Byłem tam
z Korpusem Pokoju. Ten gość miał przy sobie inwalidzką legitymację weterana. Może
stacjonował w Somali albo gdzieś tam w Afryce.
Doktor Pecjic popatzył na zwłoki mężczyzny, które miał za chwilę rozkroić.
Odłożył skalpel na tackę.
— Może lepiej zawiadomić dyrektora?
— I zadzwoń do Instytutu Chorób Zakaźnych — dodał Wilks.
Pecjic przytaknął. W jego oczach pojawił się strach.
19.55, piątek, 10 października
Atlanta, Georgia
Rodzice i przyjaciele aktorów zgromadzeni w szkolnym audytorium siedzieli cicho. Na jasno
oświetlonej scenie, przed dekoracją przedstawiającą knajpę z
Przystanku autobusowego
Williama
Inge'a, stała śliczna dziewczyna. Poruszała się niezgrabnie, a jej głos, zwykle swobodny i
naturalny, teraz wydawał się sztuczny.
Ale dla pulchnej kobiety w pierwszym rzędzie nie miało to znaczenia. Ubrana w
srebrnoszarą sukienkę z przypiętym bukiecikiem róż wyglądała jak matka panny młodej na ślubie
córki. Jej twarz promieniała szczęściem. Kiedy sztuka dobiegła końca przy umiarkowanym
aplauzie, ona klaskała najgłośniej.
Po ostatnim spuszczeniu kurtyny zerwała się z miejsca i biła brawo na stojąco. Potem
podążyła ku wyjściu, którym wychodzili dwójkami i trójkami aktorzy, dołączając do rodziców,
swych chłopaków i dziewczyn. Było to ostatnie przedstawienie przygotowanego przez uczniów
corocznego spektaklu, więc aktorzy promienieli triumfem i z wypiekami na twarzach spieszyli
się na przyjęcie, które miało potrwać do późna w nocy.
— Tak bym chciała, żeby ojciec mógł cię dzisiaj oglądać, Billie Jo — powiedziała dumna
matka, kiedy szkolna piękność wsiadała do samochodu.
— Ja też, mamo. Jedźmy do domu.
— Do domu? — Kobieta nie kryła zdziwienia.
— Położę się na chwilę, a potem przebiorę na przyjęcie, dobrze?
— Źle wyglądasz. Matka popatrzyła na nią badawczo, zanim włączyła się do ruchu. Billie Jo
już od tygodnia pociągała nosem i kaszlała, ale uparła się, żeby wystąpić.
— To tylko przeziębienie — odparła dziewczyna z irytacją w głosie.
W drodze do domu Billie Jo zaczęła trzeć oczy i pojękiwać. Na paliczkach pojawiły się dwie
czerwone plamy. Przerażona matka otworzyła drzwi domu i wpadła, żeby zadzwonić na
pogotowie. Usłyszała, że ma zostawić dziewczynę w samochodzie i zapewnić jej ciepło i spokój.
Nadjechali trzy minuty później.
W karetce pędzącej ulicami Atlanty na sygnale dziewczyna jęczała i wiła się na noszach. Nie
mogła złapać powietrza. Matka ocierała rozpaloną twarz córki i zalewała się łzami.
W szpitalnej izbie przyjęć pielęgniarka wzięła ją za rękę.
— Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, pani Pickett. Jestem pewna, że córka niedługo
wyzdrowieje.
Dwie godziny później z ust Billie Jo buchnęła krew i dziewczyna umarła.
17.12, Fort Irwin, Barstow Kalifornia
Na początku października pogoda na kaliflifornijskiej pustyni była tak niepewna i zmienna,
jak pierwsze rozkazy świeżo upieczonego podporucznika wydawane plutonowi. Tego dnia na
bezchmurnym niebie świeciło słońce. Kiedy Phyllis Anderson zaczęła przyrządzać obiad w
kuchni ładnego piętrowego domu w najlepszej części osiedla Państwowego Centrum
Szkoleniowego, poczuła przypływ optymizmu. Dzień był gorący a jej mąż Keith uciął sobie
długą drzemkę. Od dwóch tygodni męczyło go ciężkie przeziębienie, a Phyllis miała nadzieję, że
słońce i ciepło poradzą sobie z chorobą raz na zawsze.
Za oknami kuchni, na trawniku wśród długich popołudniowych cieni pracowały
spryskiwacze. Na klombach rozkwitały jesienne kwiaty jakby na przekór surowym,
szarozielonym, ciernistym meskitom, jukkom i kaktusom, rosnącym dziko między czarnymi
skałami na beżowej pustyni.
Pani Anderson nuciła pod nosem, wstawiając do mikrofalówki makaron. Nasłuchiwała
kroków męża. Dziś major miał nocne ćwiczenia. Głośny tupot oznajmił jednak nadejście
zbiegającego po schodach Keitha juniora, ucieszonego perspektywą wyjścia do kina. Obiecała to
dzieciom, skoro ojciec wychodził do pracy. W końcu zaczynał się weekend.
— Przestań hałasować! — zawołała.
Ale to nie był Keith junior. Do ciepłej kuchni wtoczył się jej mąż, w niekompletnym
pustynnym drelichu. Ociekał potem i ściskał głowę, jakby miała zaraz pęknąć.
— ...szpital... pomocy — wydyszał.
Na jej przerażonych oczach mocno runął na podłogę, łapiąc z trudem powietrze.
Phyllis znieruchomiała, a potem wybiegła z kuchni, szybko i zdecydowanie jak żona
wojskowego. Bez pukania wpadła do kuchni sąsiedniego domu.
Kapitan Paul Novak i jego żona Judy osłupieli.
— Phyllis? Novak zerwał się. — Co się stało?
— Paul, jesteś mi potrzebny Judy, zajmij się dziećmi. Szybko! — Żona majora nie traciła
czasu. Obróciła się na pięcie i wybiegła z kuchni, tuż za nią kapitan Novak z żoną. Żołnierz
wezwany do działania nie zadaje pytań. W kuchni Andersonów Novakowie od razu zrozumieli,
co się stało.
— Pogotowie? — Judy Novak sięgnęła po telefon.
— Nie ma czasu! — krzyknął Novak.
— Jedziemy naszym wozem! — zawołała Phyllis.
Judy Novak pobiegła na górę do dzieci, które szykowały się do kina. Phyllis i Novak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cs-sysunia.htw.pl