Tadeusz Konwicki - Kronika wypadkow milosnych, Do matury, Polski matura, Lektury

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Kronika wypadków miłosnych
Tadeusz Konwicki
Tak to się właśnie zaczęło. Pociąg w monotonnym kołysaniu zapadał się
coraz głębiej w piaszczyste rowy, w kłębowiska jałowców, w czerwonawe
tunele skarlałych sosenek. Dziki wiosenny wiatr cuchnący ozonem
wdzierał się do wagonu hulając po pustym korytarzu.
Wąsaty konduktor srebrzystym dziadkiem do orzechów dziurawił bilet
Wicia. Na jego piersiach wisiała mosiężna latarka. Z oszronionego
karbidem palnika wyciekał niebieski płomyczek, ledwo widoczny o tej
porze, jeszcze za dnia.
— Pan, widzę, student.
— Nie, jeszcze nie — rzekł Wicio.
— Ale piękna czapka — konduktor pokazał srebrzystymi szczypcami
granatową maciejówkę wiszącą na haku. — Pięknie wyszywana, dlatego
pomyślałem, że pan student.
— To taki zwyczaj. Wszyscy przed maturą wyszywają denka
mundurowych czapek.
— Nawet widzę, że coś napisane czerwoną nicią.
— Per aspera ad astra. To dewiza naszej szkoły.
— Per aspera ad astra. Jakbym gdzieś słyszał. A tu w sąsiednim
wagonie, w jedynce, jedzie prawdziwy arcybiskup. Widział kawaler? No
to niech pan korzysta z okazji. Proszę bardzo. W korytarzu można postać,
choć to jedynka.
Konduktor szedł przodem chwytając się ścian. Sprawdzał nieufnie, czy
Wicio idzie za nim. W czarnej od sadzy, brezentowej harmonii łączącej
wagony skoczył z dołu na nich raptowny łoskot kół. Otwarta paszcza
przeznaczenia. Bo wtedy jeszcze szyny kolejowe bywały progiem
wieczności.
Konduktor stanął czujnie przy kryształowym oknie drzwi. Sękatą dłonią
zatrzymał Wicia.
— Widzi kawaler, jaki piękny — szepnął.
Arcybiskup siedział nieruchomo na czerwonej pluszowej kanapie. Siwą
jego głowę przykrywała fioletowa piuska. Między szepczącymi coś
wargami błyszczał wielki, syty, złoty ząb. Dziwnie jasne ręce, jakby
prześwietlone na zawsze blaskiem świec, trzymały ciężki brewiarz.
Siedział nieruchomo na tle roziskrzonej szyby i patrzył przed siebie w
przeciwległą ścianę ze starego mahoniu i coś tam chyba widział, bo oczy
jego były uważne i widzące.
— Niech kawaler patrzy, ile chce — zaszeptał konduktor, a potem
ucichł.
Wszystkie przedziały pierwszej klasy, jak zawsze, były puste. Tylko w
tym jednym siedział prawdziwy arcybiskup albo przynajmniej biskup i
emanowała od niego jakaś przejmująca niezwykłość, coś zupełnie
nieziemskiego. Jest odległa dal, mógł pomyśleć Wicio, jest dalekie
nieznane życie.
Arcybiskup wolno, bardzo wolno odwrócił głowę, patrzył teraz w stronę
korytarza. Ale nie dostrzegał pewnie Wicia. Strzępiasty refleks światła
łopotał chwilę na jego policzku, ulepionym chyba gdzieś w lepszym
świecie, pokrytym skórą szlachetniejszą niż u zwykłych ludzi.
Wtedy coś zadudniło ciężko obok Wicia. To niewielki jegomość w
chłopskiej bekieszy ukląkł z rozmachem na czerwonym dywanie
korytarza. Chwilę żegnał się łapczywie, potem uniósł swoją twarz, na
której zastygły wszystkie występki, a może po prostu wieloletnia nędza.
— Pobłogosławi? — spytał zająknąwszy się parę razy.
— On nas nie widzi.
— Widzi, tylko modli się i jest u Pana Boga w gościach — wziął z ziemi
porzucony tłumok w lnianej chuście, żeby pokazać go Wiciowi. — Jadę,
paniczu, do siostry w mieście. Strasznie jest jechać, oddalać się, nie,
paniczu?
Wicio milczał patrząc ciągle w nieruchome oczy arcybiskupa.
— Pan nie chce do mnie mówić?
— Chcę.
— Trzeba mówić. Ludzie potrzebują i ja potrzebuję. Wiesz, paniczu, ja
kogoś skrzywdziłem mocno. Dlatego muszę mówić. Ale i tak wszystkiego
nie powiem. Skrzywdziłem strasznie kobietę, może własną siostrę.
— Przecież jedziecie do siostry.
— A nie. Nie jadę do siostry. Jadę do Warszawy, do samej Warszawy.
Może będę szukał sprawiedliwości. Ale strach jechać, strach oddalać się,
no nie?
— Ja też pojadę w świat.
— Pan nie. Pan tu zostanie. Pan nigdy nigdzie nie pojedzie.
— Kto wam to powiedział?
— Ja sam mówię, bo ja wszystko wiem.
— A co mnie czeka w życiu?
Jegomość zaśmiał się chytrze wycierając dłonią wiecznie mokry nos.
— Może i wiem, ale nie powiem. Lepiej nic nie wiedzieć.
Wstał z klęczek, potrząsnął gwałtownie tłumokiem, a potem przyłożył
do niego ucho, jakby słuchał obudzonego głosu. Pociąg buczał w
kratownicy starego mostu. W dole zajaśniała powolna rzeczka pełna nieba
i białych chmur.
— Dałbym wam coś na drogę. Nic nie mam.
— I tak nie powiem. Panu na pewno nie powiem.
— Może coś złego?
— Po co pytać. Panicz młody, zdrowy, przed panem wszystko. Ja
skłamałem, paniczu. Nie jadę do Warszawy. Jadę do Ameryki, do samej
Ameryki.
— Do Ameryki? Za ocean? Jak wy tam dojedziecie?
On znowu zaśmiał się przebiegle, marszcząc twarz z ciemnymi cieniami,
jakby podwędzoną w suchym dymie.
— Dojadę, paniczu, ja już tam raz byłem.
— A po co wracaliście?
— Wróciłem, żeby skrzywdzić. A teraz, przeklęty przez wszystkich, jadę
z powrotem do Ameryki, do samej Ameryki.
— Muszę już iść. Zapomniałem czapki w przedziale.
— Taka cała wyszywana kolorowymi nićmi? Nie zginie, nikt jej nie
ruszy, w ogóle już pan jej nie zmieni na inną. A ja tu nie przyszedłem po
błogosławieństwo. Po co mi błogosławieństwo? Mogę zawsze dostać i od
takich, i od innych. Młodość zobaczyłem. Waszą młodość, paniczu. I tak
jakoś zachciało mi się ją skraść. Ale niech pan się nie boi, nie zabiorą, nie
ukradnę. Postraszyłem tylko trochę.
Odwrócił się do szyby i chichotał, chowając twarz w tobołek cuchnący
nie wietrzoną nędzą. Później podsunął nagle Wiciowi przed nos to swoje
zawiniątko.
— Chcesz, paniczu? Chcesz, to masz.
Wicio odsunął się ze wstrętem.
— Na co mi to, nie chcę.
— A nie jesteś ciekaw, co tam w środku? Może stare plany, może skarb
z całego życia, a może tylko skrwawiona siekiera? Masz ode mnie
gościniec. Na pamiątkę znajomości.
— Ja już niedługo wysiadam. Po co mi wasz skarb?
On znowu potrząsnął tobołem przy swoim uchu jak skarbonką.
— Będziesz zawsze żałował, że nie ryzykowałeś. No, namyśl się jeszcze
chwilę. A może chcesz podzielić się z pierwszym spotkanym
człowiekiem?
— Nie, dziękuję. Nigdy i nic nie trzeba brać od ludzi.
— Kto ci to powiedział?
Wicio zawahał się przez moment. Pociąg zataczał łuk po wysokim
nasypie. Wielkie sześciokąty miodowego światła wpadły do wagonu i
rozpłaszczały się teraz boleśnie na ścianach.
— Ojciec. Ojciec mi to powiedział. We śnie.
— Znaczy, nie żyje.
— Tak. Teraz podczas ferii świątecznych u ciotki przyśniłem go tak
wyraźnie, że będę pamiętał, jakby to zdarzyło się w życiu. Szedł do mnie
przez ogród, szedł cały w czerwonym słońcu, świecącym w plecy, szedł
bez końca i tylko szedł, i nie mógł do mnie dojść.
Arcybiskup ujął w dwa palce zieloną wstążeczkę, otworzył brewiarz nią
założony. Potem przeżegnał się wyraźnym, czystym ruchem dłoni.
— Pocałujmy się na rozstanie — zająknął się jegomość z tłumokiem.
— Dlaczego mamy się całować?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cs-sysunia.htw.pl